Jak to
mówią – long time no see, huh.
Ostatnio złapałam się na tym, że wchodzę na własnego bloga i…
Gdzie wpisy?
Gdzie zachwyty i zapasy w błocie?
Otóż powiem Wam gdzie. W *autocenzura* niebycie.
Pomysły są, zachwytów cała masa, ale brakuje ciągle jednego, najważniejszego – czasu. Małe dziecko i praca na pełen etat to w zasadzie dwie pełne prace 24/7 i kiedy po uśpieniu huraganu Janina, mam do wyboru zajęcie się garowym Mount Everestem w zlewie, sprzątnięciem jesieni średniowiecza zabawek w salonie lub kąpiel w wannie w samotności (W SAMOTNOŚCI), stukanie w klawiaturę przy lapku przegrywa. Za. Każdym. Razem.
Ale dzisiaj się zaparłam. Dość wymówek, bo wygląda jakby nic się w moim życiu perfumowo nie działo. A dzieje się. Dzieje! Że zachwyty i zakupy, to wiadomo. Ale było też w 2018 roku kilka wydarzeń naprawdę nietypowych i niezwykłych.
Zacznijmy od tego, że ponad rok temu (trwało to, na raty, kilka miesięcy) sprzedałam grubo ponad połowę swojej kolekcji perfum. Unikaty, zapasiki, flakony kochane, chomikowane, a jednak nieużywane.
Bez wyrzutów sumienia, bez przydługiego debatowania i rozmyślania, wywalałam jak leci. Od tego czasu staram się zwalczać impulsy i pokusy zakupów w ciemno, mając w pamięci ten… ciężki i drogi nadmiar.
Wydarzenie numer dwa to wymarzone, kwietniowe targi Esxence w Mediolanie. Targi perfum! Ja! Na! Targach! Perfum!
Choć każdy dzień kończyłam migreną i długim prysznicem, to były niesamowicie pachnące (tyle nowych zachwytów), przepyszne (pizzaaaa, kawaaaa) i przepiękne (Mediolan!) dni. Nawiązały się nowe kontakty, nowe marki zostały odkryte i pokochane, nowe cuda trafiły do Quality.
Mission accomplished.
Kilograms gained (pizzaaaa).
Trzecie, najbardziej magiczne w moim życiu wydarzenie, to majowe warsztaty Perris Monte Carlo w zamku Gian Luca Perrisa w Pozzol Groppo. Które doczekały się wpisu w Forum o Perfumach na fb, a następnie przewędrowały na bloga Quality. Długo nie mogłam zejść na ziemię i, choć już wcześniej uwielbiałam zapachy PMC, teraz kocham je miłością szaloną i mnożę w kolekcji, również nieco szalenie.
Zdjęcia z wyjazdu, zachomikowane w telefonie, często oglądam, szczególnie porobione na szczycie zamku filmy, na których widać jedynie przetaczające się leniwie chmury nad szczytami drzew i słychać świergot ptaków…
O rany, ile bym dała żeby tam wrócić 💔
Niezwykle miłym popasem dla oczu był również Festiwal Róż w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Nasyciłam się różami na cały rok.
Wyglądały zjawiskowo, pachniały obłędnie.
—
Największe zachwyty perfumowe? Było ich trochę.
Nie żebym miała tak fenomenalną pamięć, mam za to profil na polskiej i angielskiej Fragrantice ;] (Na obu nick zielona, i nawet coś czasem recenzuję.)
Jak można było przewidzieć, na liście zachwytów tłum Perrisów.
Zaczęło się niewinnie od Patchouli Nosy Be, który jest tak idealnie labdanumowo-paczulowy, że aż mam gęsią skórkę. Doczekał się trzech flakonów edp i travel setu ekstraktów. Santal du Pacifique – kremowy, ale wytrawny dzięki dodatkowi irysa sandałowiec. Czysty i piękny. Dwa flakony edp, flakon ekstraktu i travel set ekstraktu. Cacao Azteque – pierwszy test podczas targów i mega rozczarowanie, bo gdzie to kakao, same kfiotki. Kolejne, uparte testy po powrocie z Pozzol Groppo i nagłe olśnienie: utopiona w gorzkim rumie i jeszcze bardziej gorzkim kakao, cukierkowo-słodka tuberoza. Wow. Flakon edp i travel set ekstraktów.
Ostatnio z przyjemnością wróciłam do Oud Imperial i ostrzę zęby na Ambre Gris, Essence de Patchouli i Rose de Taif.
Czy to już się leczy?
Dając spokój mojej obsesji do Perrisa, prawie-chronologicznie:
• Rose Omeyyade Atelier des Ors – welurowa, gęsta, orientalna róża. Flakon.
• Galop d’Hermes – przestrzenna, (druga) skóra. Flakon.
• Kismet Lubin – czyli jak powinien pachnieć shalimarowy orient. Flakon.
• Black Calamus Carner Barcelona – Black Cashmere powstał ze zmarłych i pachnie jeszcze lepiej. Flakon.
• Woody Mood Olfactive Studio – świetliste, słodkie i wypolerowane drewienka, z nutą Palisandra CdG. Duży flakon.
A właśnie. • Palisander CdG – piękny powrót po latach. Doskonała, gładka słodycz. Flakon.
• Molecule 04 – czyli, jak twierdzi Mąż, „znowu walisz Tybetem”. Flakon.
• Palindrome I Santi Burgas – żywiczno-drzewna doskonałość, porównywalna z Patchouli Nosy Be zmieszanym z Miyako lub Ambre Fetiche, jak kto woli. Bogaty, płonący żywicami orient. Dwa flakony.
• Untold Absolu Elizabeth Arden – najlepszy strzał w ciemno w moim życiu. Idealnie wyważona cierpko-pudrowo-słodka, gęsta, przepyszna śliwka. Cztery flakony 100ml i dwie trzydziestki – i nie powiedziałam w tym temacie ostatniego słowa, bo tanie to jak barszcz.
• Ambre Imperial Van Cleef & Arpels – czyli jeszcze lepsze L’Ambre des Merveilles Hermes. Serio. Dwa flakony.
• Participe Passe Serge Lutens – wszystko, co z Lutensa najlepsze, zmieszane w jednej butelce z genialną nazwą. Nie wiedzieć czemu, flakonu ciągle brak.
• Selfie Olfactive Studio – długo chorowałam, wreszcie tydzień temu dopadłam mały flakonik. Kompozycja na mnie bardzo podobna do Silver Factory Bond no.9, taka trochę krzywa i dziwaczna, ale w tym swoim braku idealności – idealnie oryginalna.
• Tuxedo Yves Saint Laurent. Tu długo pewnie flakonu nie będzie, bo to grzmot przestraszliwy (125ml, seriously?!), ale kompozycja piękna i taka… wygodna.
To z tych największych trzęsień ziemi. Bo było jeszcze dużo mniejszych, jak na przykład ostatni zachwyt marką Jovoy, dzięki upolowanemu flakonikowi Ambre Premier (ambrowy ideał!), nowemu w rodzinie Pavillon Rouge (ta skóra i rum) i ponownie odkrytemu Psychedelique (tak, leciałam na nazwę jeszcze przed poznaniem zapachu).
Więc – jestem, żyję, wącham, niezmiennie zbyt często się zakochuję i za dużo chcę. Nie wiem, kiedy pojawi się jakaś normalna recenzja. Naprawdę chcę, ale wygrywa proza życia ;]
Na osłodę wrzucam link do mojego Instagrama, na którym trochę natury i sporo perfum. Tam najlepiej można sprawdzić moje aktualne obsesje i miłości. No i ten…
I’ll be back.