Mam wrażenie, że kolejne nowości tej marki przechodzą zupełnie po cichu i bez echa, a to przecież absolutnie cudowne i piękne zapachy! Zarówno Kamasurabhi sprzed kilku lat, jak i zeszłoroczny Atman Xaman to bogate, przyprawowo-drzewne kompozycje, które mimo że wg etykietek są wodami toaletowymi, mają moc i ekspansywność wód perfumowanych.
Atman Xaman ciągle oswajam, bo jego tabakowo-kocankowa słodycz zbacza niebezpiecznie w stronę Aziyade, a to już jedna z moich największych traum… Staram się nie sugerować i nie wyrabiać opinii, póki nie ponoszę tego szamana co najmniej kilka dni. Przyciąga i pociąga mnie w nim to uczucie „drugiej skóry” – chłodno-przestrzennej, dzięki nutom herbaty i drewna, ale też – ciepłej, nawet nieco owocowej – za sprawą miękkiej, wiśniowej tabaki, słodko-skórzanego labdanum i pylistej kocanki.
Jest moc. Warto poznać.
Ale do rzeczy, bo miało być o Kamasurabhi, a popłynęłam jak zwykle gdzie indziej.
Pamiętam, że mocno się zdziwiłam, tłumacząc materiały prasowe do Kamasurabhi, bo skład znałam doskonale z innego zapachu LV – Alamuta (którego z resztą miałam w kolekcji i kochałam za bardzo eleganckie nawiązanie do Samsary). Jednak podobnie jak Samsarę, Alamuta miałam wyłącznie do wąchania i podziwiania – noszony na skórze zbytnio mnie osaczał pudrowym sandałowcem i ciężką, ulepną słodyczą żywic.
W Kamasurabhi zachowując praktycznie taką samą piramidę zapachową, przywrócono kompozycji przestrzeń. Strzepnięto nadmiar pudru, wygładzono drewno, zmiękczono kwiatowe bukiety i, jak zapewniał mnie znajomy Hindus, wiernie odtworzono zapach indyjskiej świątyni.
I to mnie właśnie kupiło.

Gorzkie od sandałowca otwarcie szybko rozgrzewa się na skórze, wciągając w kwiatową otchłań. Kwiat pomarańczy, narcyz, róża, ylang-ylang, tuberoza… Nazwij dowolne kwiaty, pewnie tu są. Pojedynczo mogą wywołać zawroty głowy, a co dopiero w tej gęstej masie?
Słodka, miodowa, zmysłowa kakofonia oszałamia, ale już po chwili stapia się ze skórą, otulając ją miękką i subtelną woalką. Lorenzo, what kind of sorcery be this? Jakim cudem ta mieszanka morderczych, białych kwiatów tak delikatnie układa się na skórze i nie przytłacza nawet takiego migrenowca jak ja? Jakim alchemicznym trikiem spod morza kwiatów wyłania się z powrotem sandałowiec, już nie tak surowy jak w otwarciu, ale zmiękczony kremowymi kwiatami?
Tu drewno sandałowe jest dojrzałe, łagodne, lekko mleczne, wygładzone dotykiem tysiąca odwiedzających świątynię dłoni.

Kompozycję zamyka zapach palonego kadzidełka. Nie kadzidła, tylko właśnie kadzidełka – nag champa (kto zna zapach patyczków w niebieskim pudełku, ten szybko zrozumie mój zachwyt – jest niepowtarzalny i najpiękniejszy na świecie). Słodkie, paczulowo-balsamiczne, ponownie (słowo klucz) – kremowe.

Kwiaty otulają sandałowca, sandałowiec otula skórę, jest spójnie, miękko i przytulnie, harmonijnie, pięknie. Komfortowe piękno i wewnętrzny spokój. Jestem indyjską świątynią – dosłownie.
Nuty:
głowy: egzotyczne kwiaty, jaśmin Sambac, róża, kwiaty pomarańczy
serca: tuberoza, ylang-ylang, narcyz, sandałowiec
bazy: sandałowiec, piżmo, ambra, skóra, paczula
Data powstania: 2015
Twórca: Lorenzo Villoresi
Koncentracja: woda toaletowa
Zdjęcie z jelonkiem z http://picdeer.com/, dom Lorenzo z uomogroup.com.
Kwiaty w misie z https://theblacknarcissus.com, a morze indyjskich kwiatów ze strony https://www.123rf.com.
Gif z profilu https://rudescience.tumblr.com