Wyciągając tę próbkę z pudła i czytając na szybko nazwę, ucieszyłam się że może zaraz przyjdzie mi zrecenzować urocze piżemko w stylu etrowym, transparentne, czyste, przy którym można wziąć głęboki wdech powietrza. No to chlup…
Przy Musc Maori można, owszem, wziąć głęboki wdech – ale Nutelli, prosto w płuca; a potem udusić się z M&Ms’ami wciśniętymi w nozdrza.
Co, że się czepiam?
Że Chocolate Greedy czy Aomassai wcale nie są mniej hardcorowe?
Może i nie, ale dżizas, nie udają że są czymkolwiek innym jak morderczym ulepem.
Natomiast Musc Maori ma czelność mamić nas puchatkowymi, delikatnymi wizjami futerkowego piżma i przyjemnej, mlecznej słodyczy. Tyle w teorii. W praktyce mleko jest tu tylko dodatkiem w szklance, towarzyszącym lepkim od czekolady ciastkom. Waniliowa ambra? Tak, chyba kojarzę ten zapach, miałam nieprzyjemność stworzyć go w laboratorium w przypływie zaćmienia z kumaryny, Cosmone, waniliny i benzoesu. Never ever, póki żyję.
I to niestety mamy w MM. Zapach od początku bytności na skórze nie pozostawia złudzeń, że stanie się kiedyś ładnym piżmem. Choć na początku ratuje się jeszcze pylistym, słodko-gorzkim i aromatycznym kakao, to później kompletnie traci ikrę, bezpłciowo i mdło mieszając się z nijaką waniliną i kleistą, męczącą słodyczą. Coś jak waniliowa świeczka z Ikei, tylko bardziej chwytająca za żołądek.
W sumie do serca już niedaleko…
Mnie do bieżącej wody na szczęście również.
..
..
Nuty: kakaowiec, białe piżmo, ambra, bób tonka
Data powstania: 2005
Twórca: Pierre Guillaume
Koncentracja: woda perfumowana
Zdjęcie ze strony kulfoto.com
..
P.S. Jeszcze jedna plastikowa wanilia i rzucam to wszystko w cholerę!!!