Guerlain: Mon Guerlain
Ten zapach nie będzie miał lekko w życiu ;)
I choć zwykłe po słodkim, powtarzalnym mainstreamie jadę jak po łysej
kobyle, to tym razem… będę bronić. Do ostatniej kropli perfum we
flakonie!
Założeń i uprzedzeń nie miałam żadnych, choć od początku spodziewałam
się że to nie będzie moja bajka. Angelina w reklamie też jakoś
przyspieszonego pulsu u mnie nie wywołała. No ale, „przetestować
wypada”, koniec dyskusji.
I cóż… „Miłość napadła na nas tak, jak dopada człowieka w zaułku
wyrastający spod ziemi morderca”. Na blotterze wyczułam od razu nuty
apetyczne i uwielbiane, bo kojarzące mi się z dwoma zapachami, które już
mam i uwielbiam. Ponieważ zafascynowana nie chciałam puścić zmemłanego
papierka nawet idąc spać, i wiedząc że kawałkom papieru ufać nie można –
postanowiłam dokonać solidnych testów. W tym celu kupiłam flakon 50ml
:P
I nie, nie żałuję, mimo że to był absurdalny impuls.
Mon Guerlain pachnie na mnie – nie kłamię, mam porównanie! – jak
połączenie Hypnose Lancome i Glorii Cacharel, z przewagą Hypnose na
początku, a Glorii – w sercu i bazie. No ja Was wszystkich przepraszam,
ale właśnie tak to na mnie pachnie, a jak coś tak pachnie, to ja temu
nie podaruję i mieć muszę. Od kilku dni, jak nie w dzień, to w nocy
pachnę Mon Guerlain i tak mi z tym cudownie! Nie czuję się przebrana
(choć wydawałoby się, że w morzu kadzideł i paczul takie nuty będą
daleko poza moją strefą komfortu), nie czuję się infantylnie (lawenda
naprawdę pięknie łagodzi i przełamuje gęstą słodycz) ani jak z „ataku
klonów” (bo domyślam się, że słupki sprzedażowe już szaleją i ulice
zaczną pachnieć Mon Guerlain na potęgę).
Dla mnie to słodziak idealny, wpasowujący się zgrabnie w wąziutką półkę
akceptowalnych przez mój spaczony niszą nos ulepkowych waniliowców.
Chropowata słodycz podbita chłodem, rozkosznie rozpływająca się na
skórze.
Taka odskocznia od dziwadeł; worek cukierków chrupanych w zaciszu własnego łóżka i puchata kołderka szczęścia ;]
