Van Cleef & Arpels: Ambre Imperial
Ponieważ moje poranki często przechodzę na autopilocie
(wstać+się_umyć+się_ubrać+złapać_dziecko_i_je_też_ubrać), wybór perfum i
sama aplikacja (podobnie jak makijaż, z różnymi skutkami) również
odbywają się w trybie autopilota. Życie…
Autopilot ma jednak swoje minusy: czasem się czegoś nie pamięta. Na
przykład, jakie perfumy się rano wylało do pępka. Oczywiście plus minus
wiedząc co mam w kolekcji, mogę zgadywać i obstawiać, czym pachnę. Ale
gdybym miała się zakładać o to, co mam na sobie, mając Ambre Imperial,
przegrałabym całe oszczędności…
Ambre Imperial to L’Ambre des Merveilles, tylko w czarnym flakonie. Podobieństwo jest przeogromne, od chropowatego od soli otwarcia, przez „mineralne” serce, po ambrowo-drzewną, lekko posoloną bazę. Na wszelkie różniące te zapachy niuanse macham ręką, bo nawet jeżeli rzeczywiście coś je różni, to w całodziennym noszeniu globalnym nie ma to aż takiego znaczenia.
Nie wiem co mam o tak wiernej kopii myśleć. Uwielbiam kolekcję Extraordinaire, ale jakoś mi źle na sercu ;) w związku z tym podobieństwem. Ciężko mówić o przypadku.
P.S. Ja też zdobyłam Ambre Imperial w ciemno, ale byłam tego strzału pewna, właśnie ze względu na wspominane przez wszystkich podobieństwo do hermesowej ambry cudów i moją miłość do ambr wszelakich.
