Yves Saint Laurent: Tuxedo
Nie wierzcie angielskiej Fragrze! Noł, noł. Nie wiem czy to kwestia szerokości geograficznej, filozofii życiowej, historii i wielowiekowej kultury i upodobań Europy vs USA, czy może mojej tatarskiej krwi, ale kolejny raz przejeżdzam się na komentarzach i porównaniach do innych zapachów z angielskiej Fr.
„A bit masculine. Elegant and dark.” < Tu wstawić gif z Pulp Fiction z zagubionym Travoltą. > Whaaaat? Przecież to bardziej miękkie i futerkowe Perles de Lalique, podbite soczystą nutą pieprzo-liczi z Elle YSL. Tyle tu mroku, co w piosenkach Fasolek.
Co muszę przyznać Tuxedo, to fakt że jest przepięknie zmieszany i niezwykle spójny. Róża jest soczysta i mięsista, ale mimo że bardzo wyraźna – nie dominuje nad kompozycją, w której zdecydowanie korona i ręka królewny należą do osłodzonej ambrą paczuli. I do razu zaznaczam, to nie jest ambra i paczula, tylko całkowicie jednolita paczulambra. Żadnych grudek, żadnych niedomieszanych molekuł. Jest słodko i miękko, a jednocześnie elegancko i lekko „niepokojąco” – liście fiołka i kolendra niesamowicie równoważą swoją chłodną zielenią całe to milaśne, orientalne ciepełko.
Ten zapach wibruje na skórze, jest zmysłowy w ten dziwny sposób, kiedy
mimo że dręczy nas złe przeczucie, dajemy się wciągnąć bez pamięci i bez
powrotu.
Jest komfortowy i sweterkowy, ale i taki kocio-nieposkromiony.
Przepadłam.
Na szczęście przepadły również wszystkie pieniądze z mojej karty
kredytowej, więc pozostaje mi tylko wzdychać i tęsknie patrzeć na coraz
bardziej pustą odlewkę. Może kiedyś… Nie chce ktoś kupić sprawnej
nerki? ;]
